Pamiętam, jak każdego roku czekałam na wrzesień kompletując szkolną wyprawkę. Później przerodziło się to w oczekiwanie na październik i studenckie życie. Niestety studia już za mną, ale ja chyba nie potrafię przestać się uczyć. Mam ten problem, że lubię nóż na gardle i termin zero. Punkt zaczepny, konkretny termin.
Wpadłam więc na genialny pomysł szkoły policealnej. Rok temu miałam krótki epizod z kierunkiem "kosmetyka" - do dzisiaj nie mogę sobie wybaczyć jakim cudem nie pomyślałam o tym, że to praca z ludźmi, ba - na ludziach! Miałam klapki na oczach, które nazywały się chemia kosmetyczna. Nastąpiła jednak konfrontacja z blond koleżankami i w jednej chwili zrozumiałam, że popełniłam błąd. Było minęło. Później miała być administracja, ale zniechęciła mnie ponowna wizyta u lekarza. Pojawiły się oczywiście wymówki w stylu muszę się skupić na magisterce itp. i administracja poszła w odstawkę.
W tym roku padło na rachunkowość i uwaga... (teraz możecie mnie zwymyślać od nieodpowiedzialnych i rozkapryszonych, albo po prostu głupiutkich), ale dopiero za chwilę mam zamiar sprawdzić z czym to się dokładnie je. Jedyne skojarzenie z tym kierunkiem: liczenie! A przecież ja kocham matematykę ;) I czuję w kościach, że te wszystkie wiadomości bardzo mi się w życiu przydadzą. Naprawdę idę do tej szkoły z zamiarem chłonięcia wiedzy jak gąbka, z postanowieniem wykorzystania jej w przyszłości. Mam nadzieję, że we własnej firmie. Żałuję, że nie szłam z takim zamiarem na studia, ale co przeżyłam to moje!
Jest 21.30, pora chyba sprawdzić, gdzie dokładnie mam być jutro o ósmej rano. Barbarzyńska pora jak na kurę domową, która po śniadaniu mogła sobie leżeć w łóżku do dziesiątej ;)
Trzymajcie za mnie kciuki jutro, ok? Mam zamiar się porządnie wkręcić i poznać mnóstwo ciekawych ludzi :)