Ostatni tydzień to takie lelum polelum, więcej wegetacji niż życia. Z drugiej strony w naszych żartach pojawił się Bazyl, więc możliwe, że ten tydzień był jednak znaczący ;) Ale to już koniec miesiąca, od jutra jestem wiecznie uśmiechniętym dzieckiem, które kończy studia. Jakby się mnie ktoś 10 lat temu zapytał kim jest magister, to opowiedziałabym mu dokładnie o takim człowieku, jakim ja teraz NIE jestem :D
Nie działo się dobrze, ale w końcu trzeba przerwać złą passę. Jutro, z okazji Dnia Dziecka wybieram się do Poznania z E. i E., przy których zawsze mam banana na gębie, choćbyśmy rozmawiały o skarpetkach. Widzimy się średnio raz na pół roku, a jak już się spotykamy to noc za krótka na rozmowy. Czemu Poznań? Bo my chcemy do ZOO, małpy karmić! :D Możecie spodziewać się strasznie długiej i pokręconej notki, jak już wrócę.
P. będzie miał idealny Dzień Dziecka. Tylko on, Eve (z nowymi słuchawkami) i pieczone skrzydełka (już leżą w przyprawach). A późnym wieczorem wróci jego rozbananiona kobita.
Dzisiaj sobie trochę powkręcałam i nagle dopadła mnie grypa filipińska - nie piszę się na to następnym razem. Ale teraz mam frytki, sok pomarańczowy i jestem szczęśliwa ^^.
Jeszcze dwie ważne rzeczy: od czerwca biorę się porządnie za angielski (co najmniej godzina dziennie), i obiecałam sobie, że z zakupem kosmetyków ograniczę się do szamponu.