Jeśli masz ochotę pogadać...



Jeśli masz ochotę pogadać... to śmiało pisz na gg 6821926. Może być o pogodzie, może być o kotach, a nawet o polityce. I tylko z pozoru jestem niedostępna ;)

piątek, 19 grudnia 2014

Przyszłam się pożegnać

Lubiłam ten blog, tak po prostu. Przygoda z nim była jak spotkanie z dawno niewidzianą znajomą, z którą nie można się nagadać przy spontanicznej kawie. A potem wszystko wraca do normy i każda żyje własnym życiem. Kompletnie bez planu, żadnych zobowiązań. 

Zbliża się koniec roku, czas na noworoczne postanowienia. Chcę nowego - praktycznie w każdej dziedzinie życia. W blogowaniu też. Będzie lajfstajl w nowej odsłonie. Jakimś cudem spróbuję połączyć siebie, biotechnologię i Szczecin. Spróbuję podejść do tego profesjonalnie, więc nie wiem czy to nowe będzie w styczniu czy może w marcu. 

Mam trochę do ogarnięcia w życiu. W tym roku udowodniłam sobie, że potrafię podejmować ryzykowne decyzje i brać za nie pełną odpowiedzialność. Nie wykorzystałam w 100% moich możliwości, pewne strefy zupełnie zaniedbałam. Niczego nie żałuję. 

Tu się żegnam, gdzieś się przywitam. 

niedziela, 30 listopada 2014

Andrzejki u Placków

Tytuł to ściema, przecież wiadomo, że nie obchodzimy takich świąt. No ale no. Przychodzę zmęczona z zajęć i wpadam na genialny pomysł zrobienia sobie kawy. Dużej kawy. A musicie wiedzieć, że normalnie pijam Inkę. Litrami, ale Inkę. 

Gadu gadu, wspólne leniuchowanie i wysłuchiwanie o bossie z Wiedźmina. Takim z mackami. Mija wieczór - pora iść spać - pierwsza w nocy do czegoś zobowiązuje. I w tym momencie zaczyna się pokawowa głupawka... O drugiej przestajemy się oszukiwać, że "sen kiedyś przyjdzie". P wraca do Wiedźmina, a ja jem bigos. Jesteśmy w raju. 

A zapomniałam, jednak mamy dziś święto. Drugie urodziny postaci w Eve. Było ciasto i były burgery - to w końcu facet. 


wtorek, 25 listopada 2014

Rzucam studia!

Kilka postów temu jarałam się tym, że idę na studia. Napisałam też, że daję sobie miesiąc, żeby sprawdzić czy to to. Minął październik, a ja miałam nadzieję, że początkowe problemy są tylko chwilowe, że zaraz coś się zmieni i będzie tak, jak być powinno. 
Minął drugi miesiąc i... poziom mojej irytacji sięgnął zenitu. 

1. Kierunek nazywa się MIKROBIOLOGIA. A co studiujemy? Analitykę medyczną. Wszystkie przedmioty mamy pod analitykę. Po co? Po to, żeby nie mieć uprawnień jako analityk i być ch*** mikrobiologiem. 

2. To są studia magisterskie, a z tego co wiem materiał jest mniej więcej taki sam jak na licencjacie. Słuchając opinii znajomych nie powinno mnie to dziwić, ale jednak dziwi. Mało tego, jeden przedmiot jest nawet identyczny! 

3. Uczelnie chyba nigdy nie zrozumieją, że na rynku pracy nie przyda nam się sucha wiedza. To praktyka czyni mistrza. Co mi po tym, że będę wiedziała jak działa spektrofotometr jak nie będę umieła zaanalizować wyniku? Bo na to nie wystarcza już czasu, pokombinujecie sobie jak będziecie robili konspekt... Może coś wam wyjdzie, a jak nie, to powtórzycie przedmiot. 

4. Strasznie mało godzin zajęć. Mamy 5 przedmiotów, z tego tylko dwa były z wykładami. A jeden skończył się po pięciu tygodniach. Generalnie aktualny plan to zawalony poniedziałek i wtorek, reszta tygodnia wolna... no dobra, jeden wykład w piątek, na którym czujesz się jak na dyktandzie. 

4. Zajęcia laboratoryjne trwają sześć godzin... tylko na planie. W praktyce to jest półgodzinna odpytka, przerwa na kawę i może godzina zajęć praktycznych. Cztery godziny laboratoryjne ulatują w eter... Wyobrażacie sobie, ile w tym czasie można technik przećwiczyć? Albo czekanie na skończenie PCR... półtorej godziny. Pompowanie wody przez trzy godziny... 

5. Z racji tego, że jest tak mało zajęć, to praktycznie wszyscy mają albo inny kierunek, albo pracę. I nie mam pojęcia dlaczego, ale nikt tutaj nie traktuje studiów jako sprawy priorytetowej. Przykład: prowadzący podaje termin kolokwium, kilka osób mówi, że im nie pasuje, więc prowadzący mówi "jak się dogadacie, to dajcie mi znać kiedy przyjdziecie". Dogadujemy się tak już ponad miesiąc i końca nie widać. Przypominam, że są to studia dzienne. 

6. Moje poprzednie studia były wspaniałe głównie dzięki ludziom. Oczywiście tutaj też się znalazła garstka pozytywnie zakręconych, ale nie są w stanie zrównoważyć reszty. Kółeczka wzajemnej adoracji, typy, ktore robią wielką łaskę że ci odpowiedzą na pytanie i jednostki wiecznie się czegoś bojące. No i nie można zapomnieć o ludziach, którzy na wszystko odpowiadają "nie wiem". 


Fakt, jarałam się po tych szczątkowych zajęciach laboratoryjnych, bo w końcu miałam okazję ubrać fartuch i pobawić się pipetą. W głowie zrodziło się mnóstwo pomysłów, ale... NIE NA MOJE NERWY TO. Nie jestem w stanie robić czegoś, nie widząc celu. Papierek już mam, chodziło mi głównie o usystematyzowanie wiedzy i nabranie praktyki. 

Zamiast usystematyzowania wiedzy wciągnęłam się we wkuwanie (nie naukę) rzeczy, które się NIGDY nie przydadzą, a zamiast praktyki... yyy... picie kawy :D Musiałabym być na serio masochistką, żeby dalej to ciągnąć. 

Podobno w każdej beczce miodu jest łyżka dziegćiu, tak u mnie było odwrotnie. Magisterka zapowiadała się genialnie, super badania i w ogóle. Ale nie za taką cenę, o nie. 

Decyzja podjęta: Adijos studia! Wracam do swojej starej pracy, czyli znowu zostaję pełnoetatową kurą domową :) 


Daję sobie kilka dni na przemyślenia, a potem zacznę działać. Muszę sobie wszystko w głowie poukładać.

środa, 22 października 2014

Co tam u mnie?

Nie ograniam. Jakimś cudem jest godzina 22, a ja mam siłę, żeby tu coś skrobnąć dla potomnych. Ok, nie mam siły, po prostu muszę z siebie wyrzucić kilka rzeczy. 

1. Studiuję już prawie cztery tygodnie, ale "moja" kochana uczelnia ciągle zmienia plan. I grupy żeby było śmieszniej. Generalnie nie mogę nic sobie zaplanować na kolejny tydzień, bo kończy się to odwoływaniem spotkań z powodu zmiany planu. Ja wiem, że student mało ma z człowiekiem wspólnego, ale jego czas też jest cenny. Mam nadzieję, że ten tydzień zakończy już wszelkie zmiany i będę mogła uzupełnić kalendarz. 

2. Ludzie... to podłe świnie - dosłownie:D Zacznę od tego, że zmieniłam kierunek i liczyłam się z tym, że będzie podział oni ja. Liczyłam się z tym, że ich wiedza będzie obszerniejsza. Przez pierwsze tygodnie usłyszałam o tym tyle razy, że mogłabym w to uwierzyć. Ale wszystko wyszło w praniu - im ktoś więcej gada tym mniej potrafi. Pewna osoba strasznie mnie irytuje - typowy przykład zagłuszania swoich kompleksów tyraniem innych - panienko, nie ze mną takie numery. 



3. Ludzie:D Bo oczywiście trafiłam też na genialną ekipę biologów i biotechnologów. Każdy z innej bajki, ale nie mieliśmy problemów z integracją ;) Bardziej po integracji, no ale noo ;) Mnóstwo ciekawych rozmów, pomysłów, głupawki - coś czuję, że czeka mnie bardzo fajny okres w życiu:D

4. W mojej głowie zrodził się szatański pomysł. Mam rok na przemyślenie. 

5. Jako kura domowa poległam na całej linii. Co prawda aktualnie mam czyściutko, ale to tylko dlatego, że P. zapowiedział, że może odwiedzi nas jego mama. Na co dzień nie wyrabiam się z niczym. O praniu przypominam sobie kiedy kończą mi się czyste skarpetki. Do lodówki trafiają coraz częściej gotowce, a w tym miesiącu zjadłam więcej fastfoodów niż przez ostatnie pół roku. Trochę mi z tym źle, trochę się już poprawiłam, ale koniecznie muszę sobie opracawać jakiś system organizacji czasu. 

6. Mijam się z P. I to chyba w tym wszystkim najgorsze. Nie wiem kiedy ostatnio tak po prostu sobie spokojnie pogadaliśmy, bo te krótkie chwilki wolę się poprzytulać niż paplać ;) 

Dzieje się dużo, a ja ciągle mam w głowie listę rzeczy do zrobienia. Lista oczywiście końca nie ma...

sobota, 11 października 2014

Co to jest miłość?

Ile osób tyle odpowiedzi na to pytanie. I w tym właśnie piękno miłości. Problem zaczyna się w momencie, kiedy zamiast słuchać się własnej intuicji ,słuchamy się wszystki wkoło, ewentualnie scenariuszy komedii romantycznych.

Kobiety WYMAGAJĄ od swoich parterów mega romantycznych oświadczyn. Kolacji w drogich restauracjach i wakacji na Majorce. Po co?! Żeby być jak wszyscy?

Dla mnie miłość to po prostu malutkie szczęścia dwojga ludzi. Na przykład ja na kanapie z kieliszkiem wina z Biedronki (i piszącą tego posta), a on testujący nową gierkę ze Steam.

Dziś zaprosiliśmy na kolację Jego Tatę. Wspólnie zrobiliśmy pysznego kurczaka po prowansalsku. Pogadaliśmy, pośmialiśmy się i spędziliśmy miło wieczór.


Gdy tylko goście wyszli, rzuciliśmy się na siebie. Pal licho jak to brzmi, po prostu poczuliśmy, że się za sobą stęskniliśmy. Nie ważne, że jesteśmy ze sobą pięć i pół roku. Nie ważne, że kilka godzin wcześniej kłóciliśmy się o sprzątanie. Najważniejsza jest miłość, którą się po prostu czuje. 


Teraz troszkę szumi mi w głowie, od czasu do czasu spoglądam na Niego. I wiecie co? Po prostu go kocham. 

wtorek, 7 października 2014

Zmęczona, ale szczęśliwa

Jak zobaczyłam plan zajęć dla mojej grupy to pomyślałam, że to prawie wakacje. Na poprzedniej uczelni miałam ich zdecydowanie więcej, więc stwierdziłam, że problemu z organizacją czasu mieć nie będę. A wyszło jak wyszło: codziennie wracam bardziej zmęczona i jedyne o czym marzę, to inka w moim ulubionym kubku.

 

Rok na pełnym etatcie kury domowej chyba mnie rozleniwił. Studia były moim "genialnym" pomysłem, więc z etatu nie zrezygnowałam i można powiedzieć ciągnę dwa ;) Pewnie byłoby łatwiej, gdybyśmy się z P. nie mijali, no ale cóż, taka zmiana. Może w przyszłym tygodniu będzie lepiej. 

Poza zmęczeniem i ogólnym nieogarnięciem, obecna sytuacja ma mnóstwo plusów. Poznałam nowych ludzi, możliwe że już niedługo zapiszę się do jakiegoś koła naukowego, mózg mi się rozruszał i czuję, że moje umiejętności praktyczne ulegną znacznej poprawie. Nie jestem jakoś super hiper podjarana niektórymi przedmiotami, ale to w sumie ode mnie zależy, co z nich wyniosę. 

Moje nieogarnięcie usprawiedliwiam ciąglę tym, że mamy nieumeblowany pokój. Wkurzała mnie strasznie ta sytuacja, bo nie lubię siedzieć z lapkiem w sypialni, a w salonie nie mam go nawet na czym postawić. Na szczęście już jutro przywiozą nasze zamówienie. I mam nadzieję, że tym razem nie wybuchnie żadna bomba ani nic w tym stylu. I będziemy mieli prawdziwy stół, który sprawi, że ruszę z kopyta z moim blogiem o biotechnologii. 

Oki, idę się zatopić w diagnostyce ;)

piątek, 26 września 2014

Dostałam się na studia!

Bo magister inżynier biotechnologii to dla mnie za mało. Teraz pobawię się w mikrobiologa. Cieszę się z tego jak cholera, ale z drugiej strony muszę się do czegoś przyznać. 



Jestem idealistką i to mi chyba trochę w życiu przeszkadza. Skończyłam studia z piątką na dyplomie, a potem na rok zaszyłam się w domu. Nawet nie próbowałam znaleźć pracy w zawodzie. Dlaczego? Po pierwsze miałam jakiś tam plan niezwiązany z "karierą". Po drugie serio nie czuję się na siłach do pracy jako biotechnolog. Po prostu wiem, że nic nie wiem. Biotechnologia jest interdyscypliną obejmunącą naprawdę szeroki zakres, a ja nie potrafiłam połączyć tego wszystkiego w całość. Po przeczytaniu kilku ciekawych publikacji coś w tym kierunku drgnęło. Za taki stan rzeczy nie obwiniam ani uczelni ani systemu ani nawet siebie. Pierwsze dwa lata studiowania i mieszkania w akademiku, to był okres, który wspominam z bananem na gębie. Potem zaczęliśmy "coś" robić i... zwialiśmy. Zadziałała demokracja. Do dzisiaj nie daje mi to spokoju. To jest jedna z dwóch rzeczy, której w życiu żałuję. I właśnie po to mi te nowe studia. 

Poprzednie pięć lat dały mi solidny fundament. Dostałam mnóstwo klocków, teraz wystarczy je ułożyć i... robić karierę. Na moich zasadach. Mam nadzieję, że studia dadzą mi ogromnego kopa w dupę i dodadzą wiary w moje możliwości. Za stara już jestem na imprezowanie, postaram się te dwa lata poświęcić na solidną naukę, nie tylko tego co wymagają na egzaminie. 

Nie jestem w 100% przekonana do tego pomysłu, dlatego daję sobie miesiąc. Jeżeli zobaczę, że mnie to kręci, to zostaję. Jeżeli uznam za stracony czas, to poszukam innej motywacji. 

czwartek, 18 września 2014

Nie lubię lekarzy. I pacjentów.

Poszłam do lekarza po głupie zaświadczenie do szkoły. Wyszłam z przeświadczeniem, że jestem chora na raka - serio. A wiecie skąd mój rak? Bo studiowałam taki kierunek a nie inny. Od razu zaznaczę, że nie jestem z tych co to narzekają na polską służbę zdrowia - wręcz przeciwnie, nigdy się na niej nie zawiodłam. Zawiodłam się tylko na lekarzach jako ludziach. I to nie chodzi o to, że mieli zły dzień. Chodzi mi głównie o ich podejście do pacjenta. 

W dzieciństwie przy każdej chorobie słyszałam od mojej pani doktor "jak nie wyzdrowiejesz w tydzień, to ci łeb utnę". Bałam się jej jak cholera i do dzisiaj mi zostało. Później często spotykałam się z trybem rozkazującym. Dodanie wymuszonego "proszę" do oschłych komend wcale nie sprawia, że czuję się bardziej komfortowo. 

Zauważyłam pewną zależność: im lekarz starszy, tym bardziej niemiły. Mam w dupie ich doświadczenie, jeśli już od progu gabinetu czuję się jakbym musiała przepraszać za to, że żyję. A jak mam już do czynienia z lekarzem - kobietą słusznego wieku, to mam ochotę zrobić w tył zwrot. 

Druga sprawa, pacjenci. Przyszłam do przychodni zdrowa jak ryba, ale po wysłuchaniu kilkunastu historii chorób już się taka nie czułam (pomijając wróżenie ze studiów przez lekarkę). Na pytanie "ktoś jest w gabinecie? bo ja tylko na chwilkę" dostawałam szału. Rozpychanie się łokciami, specjalne miejsca na torebkę itd... I czemu młodzi ludzie siedzą spokojnie (no może od czasu do czasu spoglądając na zegarek), a starsi jakby jakieś owsiki mieli? 

A to tylko dwa dni, jutro prawdopodobnie czeka mnie jeszcze trzeci... Czy ktoś załatwiał podpisanie papierka do szkoły przez trzy dni?! Nie mam zamiaru studiować wychowania fizycznego... 

PS Trzymajcie kciuki za wyniki badań, bo przez te dwa dni chyba zdążyłam się rozchorować ;)

sobota, 6 września 2014

Biegam! Reszta też nabiera tempa...

No dobra, biegam to może za dużo powiedziane. Chciałam się po prostu pochwalić, że ubrałam buty i przebiegłam swoje DWA pierwsze kilometry. Przed chwilą wróciłam do domu i po prostu czułam, że muszę się tym pochwalić całemu światu. Moja twarz jest identycznego koloru jak moja czerwona bluza, ale... banan na gębie jest, a to najważniejsze. 


A wiecie dlaczego w ogóle wyszłam? Bo mnie cebula zabolała... Na zakupach P. namawiał mnie, żebym wzięła sobie pokrowiec na telefon*, no to wzięłam. Zwykle sprawdzam ceny na czytniku, ale pech (szczęście?!) chciał, że nie poszłam. Jak zobaczyłam na kasie 19,99zł, to byłam gotowa go oddać, ale P. kazał mi wyluzować. No i właśnie dlatego, że kosztował to cholerne 20 zł, to poszłam biegać. Wiem, że to głupie, ale na mnie działa :D Spaliłam 137 kcal za 20 zł... Mam nadzieję, że kolejne kalorie będą tańsze ;)

Od kilku dni chodzi za mną pewien pomysł, który może mi wywrócić życie do góry nogami. Mam nadzieję, że w nadchodzącym tygodniu wszystko załatwię. A potem będę się zastanawiać, jak bezboleśnie wcielić pomysł w życie. 

Kolejna sprawa to moja policealka. Został mi tylko rok, ale dopiero dzisiaj dotarło do mnie, że muszę złożyć deklarację o przystąpieniu do egzaminu... do poniedziałku. Zrobi się! A w czerwcu będę panią księgową :D

I ostatnia, trochę śmieszna już sprawa. Mój angielski kuleje i o tym wiedzą już chyba wszyscy, Mam cholerny problem z wysławianiem się i rozumieniem ze słuchu. A dzisiaj kupiłam sobie repretytorium dla... gimnazjalistów. Skoro jakieś rozwydrzone wyrostki są w stanie to pojąć, to ja nie ogarnę? Oprócz tego bawię się w Duolingo i... mam nadzieję, że w końcu się przełamię:D

* P. ma hopla na punkcie dbałości o sprzęt. Nasza pierwsza "kłótnia" dotyczyła zagiętego kabla od laptopa :D A jak mnie burza złapała w lesie, to zadzwonił i przypomniał, żebym wyjęła telefon z kieszeni i schowała do torebki... skąd wiedział, że mam go w kieszeni?! Na pytanie, czemu martwi się bardziej o telefon niż o mnie z rozbrajającą szczerością powiedział, że jak radzę sobie z nim, to i z burzą sobie poradzę. A telefon podobno bezbronny :D 

niedziela, 31 sierpnia 2014

Zlot pojazdów militarnych i co z tego wynikło :)

Lubię takie klimaty, po prostu. Nie znam się na tym kompletnie, nie jestem pasjonatką, ale po prostu coś mnie do takich imprez ciągnie. A jak do tego dochodzą bunkry, dziwne obiekty itp., to ja już jestem "ugotowana". Jak tylko usłyszeliśmy luźną propozycje od rodzinki P., to długo się nie zastanawialiśmy - jedziemy! :)



Okazało się, że mamy do czynienia z prawdziwym pasjonatą, którego opowieści mogłabym słuchać i słuchać. Byłam pod wrażeniem wiedzy i zaangażowania, ba! dalej jestem. W połączeniu z pysznym jedzonkiem cioci P., opowieściami o kotach i jeszcze pyszniejszym ciastem - najlepsza lekcja historii :) 

Tak patrząc na tych zapaleńców rozmawiających o wysokości podwozia, rodzajach kamuflażu, najlepszych farbach, wdychając spaliny tych wszystkich "transporterów opancerzonych" i słuchając ciekawostek pomyslałam: kurczę, zazdroszczę tym ludziom takiej pasji! Ale już za chwilę: hello, jesteś tutaj, interesuje cię to. A jak przyjedziesz następnym razem, to bez problemu rozpoznasz amfibię ;) 

Później okazało się, że rzeczywiście troszkę wiedzy mam (no tak z 1/1000000 tego, co nasz przepowodnik;). Zwiedzanie Szczecina jednak zaprocentowało. Teraz pora bardziej wgłębić się w ten temat :)

środa, 27 sierpnia 2014

Muszę, inaczej się uduszę!

Jest pewna osoba, którą naprawdę lubię. Nie jest to psiapsiółka, z którą byłabym w stanie przegadać całą noc, ale czasem miło sobie pogawędzimy. Wszystko jest ok, jeśli to jest krótka rozmowa... po ok. pół godziny zaczynają się opowieści "moja koleżanka też to miała". I często sama się łapię na tym, że zaczynam z nią wyliczankę. A to jest po prostu głupie. 

Oczywiście jest to osoba, która na każdy temat ma swoje zdanie i to jest jedyne słuszne zdanie. Jeśli ktoś myśli inaczej, to a) jest głupi b) nie zna życia c) jeszcze wspomni jej słowa. 

Jest pomysł x, cieszymy się z niego jak cholera, a tu zamiast "o, fajnie", słyszymy pełno przeciwskazań. I to takich pierdół, które zupełnie nie mają wpływu na moje życie. Ba! Ja nie podejrzewałam, że można mieć takie problemy. Mało tego, zostałam uświadomiona, że pewnien problem dotyczy mnie już od dawna i czemu ja z nim nic nie robię. Wiecie czemu? Bo to nie jest mój problem, tylko osób, które zamiast swoim życiem, to interesują się innymi. 

Dziękuję za uwagę. Zrobię wszystko po swojemu. 


piątek, 22 sierpnia 2014

Wracam! ^.^

Uff, jak to dobrze wrócić na stare śmieci. W miejsce, gdzie mogę być 100% sobą, gdzie mogę się chwalić i żalić i uprawiać szerokopojęty samorozwój przemieszany z lajfstajlem. Ja tam się cieszę. I w tym miejscu chciałabym podziękować asza_m za mocnego kopa w pupę. Niby tylko poprosiła o hasło, ale dzięki temu przypomniałam sobie, ile frajdy sprawiał mi ten kawałek sieci. I jak głupia przestraszyłam się jednego komentarza i po prostu stąd zwiałam... 


Za mną rok teoretycznie "nic nie robienia". Wiodłam sobie mniej lub bardziej spokojne życie regulowane w sumie pracą P. Czy było mi źle? Nie! Odnalazłam się w takim układzie. Po roku mogę powiedzieć, że ogarnęłam sprawę i jestem jeszcze w stanie wygospodarować masę wolnego czasu tylko dla siebie. Teraz pora, żebym "na poważnie" zajęła się sobą. Przecież jest masa rzeczy, którę naprawdę chcę robić. A może da się to wszystko jakoś tak zorganizować, żeby móc na tym zarabiać?

Po pierwsze biotechnologia. Studia skończyłam rok temu, od czasu do czasu dziabnęłam jakiś artykuł/książkę w tym kierunku i... kręci mnie to. To jest coś, czym chcę się zajmować. Mam tylko jeden problem: jestem idealistką. W moim regionie pracy w zawodzie jest jak na lekarstwo, ale nawet najlepsze stanowiska nie są konkretnie tym,  co chciałabym robić. Jedynym w miarę rozsądnym wyjściem, byłby doktorat. Niestety wiem, co się aktualnie dzieje na uczelniach i z jak niską wiedzą można mieć mgr przez nazwiskiem. Nie chciałabym do tego przykładać ręki. Nie, nie, nie. Dlatego sama muszę sobie stworzyć miejsce pracy. Idealne miejsce pracy. Jedyne co przychodzi mi do głowy, to zrealizowanie w końcu mojego pomysłu o "poważnym blogu biotechnologicznym" i przerobienie go w mały biznes. Jak? Nie mam zielonego pojęcia, ale to zrobię! 

Druga sprawa: angielski. Moim ogromnym problemem jest mówienie i rozumienie ze słuchu. Serio, nie jestem głupia dziewczyna, jestem w stanie to wyćwiczyć, ale czekam na idealny momement, żeby zacząć. Gówno prawda, nigdy nie będzie idealnego momentu, więc zacznę teraz. I naukę nowych słówek i przypomnienie sobie ukochanej gramatyki. A potem będę oglądała Simpsonów po angielsku, oł yeah. 

A na koniec chciałam się pochwalić moim małym sukcesem. Na początku sierpnia na wadzę ujrzałam 69,9 i coś we mnie pękło. Zawsze się zastanawiałam, czy osoby które są otyłe nie dostrzegły tego momentu, w którym miały kilka kilo więcej niż rok/miesiąc temu. Przecież otyłym nie zostaje się z dnia na dzień. No właśnie, to 69,9 kg było właśnie takim moim momentem. Miałam do wyboru albo się za siebie wziąć, albo za kilka lat kupować rozmiar XXL. Dziś jest 22.08., a ja na wadze zobaczyłam 65,4kg. Cztery i pół kilo. W nagrodę idę dzisiaj na burgera. Następny będzie przy 63kg. 

I to by było tyle mojej spowiedzi. Jejku, jak mi tego brakowało!!!